W październiku miną dwa lata od tragicznego wypadku w którym zginął 15-letni wówczas Sebastian Predel. Sprawca usłyszał wyrok, 11 lat pozbawienia wolności.
Robert Predel, ojciec zmarłego nastolatka zechciał opowiedzieć nam o tych, bardzo trudnych dla niego i jego rodziny, dwóch latach.
Swoją opowieść rozpoczyna od dnia, w którym doszło do wypadku.
– Byłem w pracy, gdy dowiedziałem się o wypadku. Poinformowała mnie o nim żona, która niedługo przyjechała i udaliśmy się do szpitala. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że był tak poważny – mówi mężczyzna – gdy już dowiedziałem się, o tym, co się stało, zdążyłem tylko zadzwonić do rodziny i zemdlałem. Kiedy odzyskałem przytomność wraz z żoną pojechaliśmy na komendę policji. Tam okazało się, że policja jeszcze nic nie ma, a powinny być od razu wykonywane ekspertyzy. Postanowiłem poinformować media, telewizję. Przez następny tydzień praktycznie nie spałem. W dzień jeździłem po okolicy, szukałem powiązań, poszlak, śladów. Wszystkie informacje i notatki zawoziłem na policję.
W czasie tego tygodnia pan Robert wraz z rodziną objeżdżał okoliczne miejscowości, szukał uszkodzonych samochodów i gdy tylko znajdował jakiś ślad dzwonił na policję.
– Policja przyjeżdżała w takich sytuacjach, więc nie mogę powiedzieć, że nie było reakcji z jej strony. Później, kiedy zacząłem mocniej nagłaśniać sprawę, zajęła się nią Prokuratura Okręgowa w Warszawie i dopiero oni zaczęli wykonywać ekspertyzy, ale to już był tydzień, półtora później. Dowiedziałem się później, że pewna dziewczyna znała człowieka, który zabił mi syna. Spotkała go niedługo po wypadku i zeznawała na policji i później w sądzie. Po prostu powiązała to wydarzenie i to, że on się dziwnie zachowywał. Niestety, kiedy już i my i policja się dowiedzieliśmy sprawca zdążył wyjechać za granicę – mówi Robert Predel.
Przełom nastąpił kilka tygodni po wypadku. Policji udało się już skontaktować z wtedy podejrzanym o spowodowanie wypadku Łukaszem K. Ojciec Sebastiana otrzymał wtedy też anonimowy telefon dotyczący sprawcy.
– Wynikało z niego, że zrobił to właśnie on. Od razu pojechałem na komendę, ale policja o tym wiedziała. Dzień przed jego przylotem do Polski dostałem informację, że wraca, policja miała już jednak te informacje – dodaje.
Okazało się, że służby ustaliły miejsce pobytu Łukasza K. i on sam przyznał się telefonicznie do tego, że potrącił Sebastiana. Dlatego tez wrócił do kraju i oddał się w ręce funkcjonariuszy. Swoje zeznania zmienił dopiero jakiś czas później.
Ustalili, że przebywa w Londynie, znali jego dokładną lokalizację i czekali na pozwolenie deportacji do kraju, jednak na to czeka się dość długo, więc udało im się wynegocjować by wrócił sam. Tak też się stało – wyjaśnia pan Robert.
Po aresztowaniu Łukasz K. po pół roku przysłał rodzicom Sebastiana list, w którym przepraszał za to, co się wydarzyło i wyrażał swoją skruchę.
– Teraz zaś nie przyznaje się wcale – dodaje nasz rozmówca.
O aresztowaniu Łukasza K. rodzinę poinformował ówczesny komendant z Nowego Dworu.
– Ciężko przeżyliśmy to z żoną. Prosiłem komendanta, żeby dopuścił mnie do niego, chciałem mu spojrzeć w oczy, jednak nie dostałem takiej zgody. To były ogromne emocje, ale najgorsza była pierwsza rozprawa, musiałem wziąć proszki uspokajające. Wtedy widziałem go po raz pierwszy. Naprawdę nikomu nie życzę takiej sytuacji. No ale przyrzekłem sobie, że znajdę zabójcę syna i uważam, że zrobiłem wszystko co tylko mogłem. Oczywiście nie zrobiłem tego sam, jestem bardzo wdzięczny znajomym i sąsiadom, dużo pomogło też nagłośnienie sprawy w mediach – mówi.
Jego zdaniem wymiar kary, jaki otrzymał sprawca i to, jaka mu groziła jest zbyt niska.
Za coś takiego powinno być 25 lat. W dodatku sam prokurator powiedział, że jest pewny, iż sprawca potrącił, zatrzymał się i schował syna za ogrodzeniem. Niestety nie ma na to pewnych dowodów. Sam sprawca teraz twierdzi, że owszem, wpadł w poślizg, zatrzymał się tam, ale nikogo nie potrącił. Wcześniej mówił inaczej, opowiadał, że Sebastian zdążył się odwrócić, obejrzeć w momencie wypadku. Zdaniem prokuratora nie było opcji, żeby syn znalazł się za ogrodzeniem, czyli w miejscu w którym go znaleziono, musiał go więc przenieść – twierdzi pan Robert.
Samochód, który feralnego dnia prowadził Łukasz K. jego znajomy sprowadził ze Stanów Zjednoczonych, wtedy właśnie pomagał on przy rozładunku rzeczy, jakie razem z autem przypłynęły w kontenerze. Sprawca niemal cały dzień miał jeździć toyotą po okolicy. Jak mówi pan Robert, do zdarzenia mogło dojść ponieważ Łukasz K. podwoził znajomego i wracał przez Wymysły do domu, inaczej pojechałby przez Kosewko i być może do tragedii nigdy by nie doszło.
Rozprawa Łukasza K. odbyła się w środę, 10 lipca. Sąd wydał wyrok, 11 lat pozbawienia wolności. Nie jest on jednak prawomocny i obrońca Łukasza K. już zapowiedział apelację. O rozwoju sprawy będziemy informować.
red